- Na naszym podwórku
- Wyścigi
- 13 listopada, 2020
- Trek
Serce do jazdy Nie jest łatwo startować z końca stawki, ale walczę!
Rower, którego szukałam
Ściganie na wymagających parokilometrowych rundach około 90min na maxa. Ciężkie podjazdy i piekielnie trudne zjazdy coraz częściej przypominające te w enduro, widowiskowe, nieraz sztucznie przygotowywane. I my. Zawodnicy ubrani tylko w lajkre i kask.
W tym roku moim sprzętem wyścigowym jest jedyny i niepowtarzalny Trek Supercaliber. Nareszcie idealnie wygodny, uniwersalny rower do ścigania w zawodach cross country! Full i sztywny w jednym! Nie muszę wybierać pomiędzy dwoma rowerami jak inni, on zawsze jest idealny na każdą trasę. I sprawdził się idealnie na każdym wyścigu do tej pory. Ścigam się od ponad 15 lat i właśnie tego szukałam przez całą moją karierę. To jest ten rower!
Nie jest łatwo być w gotowości startowej od maja do września. A tak właśnie wyglądał dla nas sportowców ścigających w olimpijskiej odmianie kolarstwa cross country ten Covidovy rok 2020. Co prawda międzynarodowe wyścigi zaczęły odbywać się od połowy lipca, jednak tylko te które nie zostały odwołane, a cały sezon mieliśmy mieć skondensowany na przełomie września i października, czyli w miesiąc. Najpierw podwójny Puchar Świata w Czechach, tydzień później Mistrzostwa Świata, aby w kolejnym tygodniu stawić się na starcie Mistrzostw Europy w Szwajcarii.
Brązowym medalem Mistrzostw Polski, a później dobrym występem na międzynarodowym wyścigu UCI C1 w Wałbrzychu zakwalifikowałam się na ten wyjazdowy maraton.
Do tych zawodów przygotowywałam się w Wiśle w pokojach hipoksyjnych razem z Mają Włoszczowską. Obóz przebiegał w świetnej atmosferze, ciężka praca szła dobrze, pokonywałam swoje granice, dokładałam, trenowałam, odpoczywałam, regenerowałam się i tak mijały kolejne dni. Wróciłam do domu na parę dni, aby tylko przepakować walizki i trzeba było ruszać.
Na początek Czechy
Puchar Świata, dwie edycje. Start w czwartek i w niedzielę. Ściganie na kultowej trasie w Nowym Meście na Morawach. Jesienna aura sprawiła, że wiele treningów odbywało się w deszczu i błocie. Trasa w większości gęsto pokryta siecią korzeni, plus widowiskowe sekcje skalne. Z każdym dniem trasa się zmieniała. Z korzeni zdzierała się kora, ciągle padał deszcz, na kamienie naniosło się dużo śliskiego błota. Pure MTB jak to mówią.
Nie jest łatwo startować z końca stawki. Ze względu na kontuzję z tamtego roku i niewiele startów startuję z przedostatniego rzędu. Przede mną ok 70 kobitek z całego świata. Rozjazdówka w Nowym Meście jest o tyle długa i szeroka, że jeśli zawodnik znajdzie się w dobrym miejscu i uniknie kraks, to naprawdę jest szansa wjechać wysoko w rundę. Ale korków i tak się nie ominie.
Zielone światło i…ogień! Próbuję przechodzić wyżej. Jadę, ile tylko mogę, jednak nogi nie kręcą się tak jak powinny. Na śliskich zjazdach skaczę jak piłeczka, na podjazdach nie nadrabiam. Walczę do samej mety na tyle na ile mnie stać. Kończę 42. Po wyścigu sprawdzamy jak zawsze dane. Tętno podczas wyścigu między 150 a 155. Gdzie normalnie powinno być w średniej ok 167 uderzeń. Nie jest dobrze.
Widząc powtórkę na rozgrzewce przed drugim wyścigiem wiedziałam, że może być to tylko jazda na przetrwanie. Postanowiłam mimo wszystko dojechać do mety, ale powiedziałam, że pakuję się i jadę do domu po tym starcie. Płakałam przed startem. Tyle pracy za mną, a tu nagle nie mogę jechać. Powracające alergie od paru lat to niestety koszmar.
Niedziela
Drugi wyścig. Zielone światło i „Go!”. Na samym początku nie pcham się do przodu, bo wiem, że trzeba mądrze szukać luk i wykorzystywać szanse, a najbardziej nerwowo jest zaraz po starcie, gdy wszyscy z końca stawki chcą się przebić za wszelką cenę do przodu. I tak przechodzę. Po długiej rozjazdówce jestem 35 ze stratą 53 sekund. Czuję, że mnie nie odcina jak poprzednim razem i z rundy na rundę przechodzę, ile się da. Czuję, że pod górę noga się kręci, na zjazdach odpoczywam i pod górę znów mogę jechać równym tempem. Tak! Już wiem, że serce tym razem działa! Jadę runda po rundzie, mocno naciskam w pedały, uciekam przed goniącymi mnie rywalkami, dojeżdżam do coraz to nowych dziewczyn z przodu. Kończę mocnym finiszem z 3 zawodniczkami na 21 miejscu.
Austria
W sobotę w Austrii odbywają się Mistrzostwa Świata. Za dwa tygodnie Mistrzostwa Europy w Szwajcarii, ale z Czech nie możemy wjechać do Szwajcarii przez 10 dni ze względu na dużą liczbę zakażeń na Covida. Wyjeżdżamy więc jeszcze tego samego dnia.
Niestety trasa i warunki jakie zastajemy na trasie sprawiają, że odechciewa nam się wszystkiego. Trasa może by i była ciekawa, niestety nie w tym terminie i z tym podłożem. Codzienny trening to tony błota na rowerze, ciężko wjechać, ciężej zjechać strome zjazdy grzęznąc w błocie, a sam rower zbiera na siebie tyle błota, że po dwóch rundach jego waga wzrasta tak że ciężko go podnieść, łańcuchy spadają, przerzutki się klinują. Pomimo odkopywania łopatami trasy przez organizatorów podczas treningów, nadal jest tak samo. Upadki i ślizgi bokiem to standard na tej trasie. Przez specyfikację trasy, czyli to, że jest bardzo wąsko, tzn. w większości trasa to jeden wielki singiel w górę i w dół, Ci co zostaną z tyłu niestety mogą szybko liczyć na dubla, więc trzeba liczyć na szczęście i wykorzystywać każdą sytuację.
Pomimo wszelkich prognoz sprawdzanych przez nas codziennie na wielu portalach pogoda się nie sprawdza i nie pada! Ba! Nawet świeci słońce!
Oczywiście szans na to, że, trasa przeschła nie ma, więc pozostaje przy najlepszych oponach na to błoto. Wąskich agresywnych Mudach, które idealnie wcinają się w każde błoto (wybór taki sam jak wszystkie dziewczyny z Trek Factory Racing Team).
Na starcie staję na samym końcu. Za mną stoi jedna zawodniczka po prawej stronie… Ustawianie według rankingu UCI.
Start! Szeroki zakręt w lewo, ja stałam maksymalnie po prawej stronie. I oczywiście lewa się zakorkowała, lecę po prawej szeroko, niestety niedaleko przede mną ktoś się wywala, hamuję, omijam i cisnę. Cały czas myślę o tym, żeby wyprzedzać tylko jeśli mam wolne pole, i nie jest to głębokie błoto, na którym się grzęźnie i traci dużo sił. Wszystkie dziewczyny, z całego świata, każdy tu jedzie na maksa! Powoli przechodzę, chwilami niestety muszę jechać za kimś wolniejszym na dłużej, bo nie ma miejsca na wyprzedzanie, po jakichś 4 długich jak nie wiem minutach jazdy pod górę jest szerzej, próbuję gonić już porozdzielane grupki dziewczyn, ale wszystkie dziewczyny obok mnie robią to samo – jadą, ile sił w nogach. Nie udaje się teraz już zyskać wiele pozycji.
Później to już jazda jedna za drugą, singlem w górę, czasami się ktoś pcha, zrzuca z roweru, choć zupełnie nie ma miejsca na wyprzedzanie. Parę razy się daję wyprzedzić, parę razy nie. Zjazd, długi singiel do mety. Uff na szczęście jakoś zjeżdżam i mijam parę dziewczyn którym akurat zjazd nie poszedł (dwie strome rynny w głębokim błocie, trawersy po korzeniach). Po długim zjeździe mijam linię start/meta teraz zostaje 5 pełnych rund. Po tych 9 minutach jazdy rozjazdówki mam prawie półtorej minuty straty do pierwszej, wszystko przez te korki. Jestem jakoś 35. Spokojnie nie szarpiąc, ale jadąc na granicy swoich wytrzymałości jadę i próbuję przechodzić.
Niestety dziewczyny jadą szarpanym tempem, gdy próbuje je wyprzedzić to nagle przyspieszają, aby za chwilę w singlu zwolnić. Przede mną wielka grupa ponad 10 zawodniczek. Jadę w niej ostatnia. Za nami zbliżają się kolejne zawodniczki, ale my wjeżdżamy w ciężki singiel szczytem podjazdu, gdzie nagle stoimy…bo z przodu się zakorkowało. Jedziemy kawałek i znów stoimy… Nareszcie dojeżdżam do zjazdu, pod górę ta sama sytuacja, ale z tyłu już doszły nas dziewczyny, pomimo singla, zsiadają z roweru i wyprzedzają nas czekające w kolejce aż przód ruszy. No nic, trzeba iść ich śladem i nie dać się wyprzedzić.
Następna runda niestety wygląda podobnie, lecz trochę lepiej. Wyprzedzam stopniowo, i tak cały wyścig. Na bufetach polewam wodą napęd za każdym razem, aby nie zaczął szwankować. Mało piję, nie mam gdzie, nie mam czasu. Zjadam dwa żele. Cisnę i zastanawiam na ile mi sił starczy, oby do końca. Jest! Dojeżdżam na 19 pozycji. Uff, to był dobry wyścig i szczęście mi dopisało!
Szwajcaria
No to teraz pora na Szwajcarię. Ze względu na śnieg, który zaczął padać już następnego dnia, ewakuujemy się do Włoch przy granicy ze Szwajcarią niedaleko naszej trasy. Dwa dni we Włoszech i już jesteśmy w Szwajcarii. Kolejne testy na Covida i możemy poznać trasę. Trasa techniczna, wiele technicznych sekcji usianych wielkimi kamieniami. Pierwszy dzień na trasie minął szybciutko. Na następny dzień poprawka. Poznawanie najszybszych ścieżek, zapamiętywanie rundy, koniec treningu. Dwa zjazdy jeszcze mnie męczą. Linia, którą obieram nie podoba mi się, nie jest wystraczającą płynna w mojej ocenie i muszę jeszcze popracować nad tym. Pierwszy zjazd pod okiem koleżanki z kadry, z którą ostatnio trenuję Mai Włoszczowskiej satysfakcjonuje mnie. Sama jadę na najcięższy w mojej ocenie zjazd i później szybko rozjaździk.
Jutro wolne, bo pada, a później jeszcze w piątek trasa ponownie. Wjeżdżam za szybko, nie trafiam w linię tylko wpadam w ogromną dziurę, przestrzeń pomiędzy głazami. Katapulta w górę do tego stopnia, że spadam na kamień czubkiem głowy parę metrów niżej (dzięki Bogu nie twarzą), rower nade mną koziołkuje a ja spadam plecami na następny wystający głaz. Tym razem nikogo nie ma na zjeździe, całe szczęście, bo moja duma a co najgorsze moje samopoczucie jest tragiczne. Od razu lecą mi łzy, bo wiem, że było blisko, czekam, bo nie mogę wstać, tak bolą plecy. Oprócz tego, że poczułam, że lecę i uderzam głową to nie poczułam nic! Niesamowita jest ta technologia Wavecel!
Żadnego wstrząsu ani uderzenia nie odczuwam. Nic nie pulsuje, ruszam rękami i nogami choć nogą to ledwo. Nie ma złamań. Nie mam sił wrócić, ale nie mogę tutaj zostać i robić z siebie pośmiewiska. Nienawidzę leżeć. Docieram pod nasz namiot, macham mężowi, aby wszedł ze mną do samochodu i mnie opatrzył. Szybko odkaża rany, jednorazowy okład lodowy, chwila pożalenia się nad sobą i siadam na rolkę na rozjazd. Co prawda ledwo chodzę, ale lepiej to rozruszać. Na rolce pomimo bólu jest w miarę. Ręka puchnie. Myślałam, że tylko zdarłam skórę, ale niestety uderzenie było silne i nie jestem w stanie zgiąć palców, aby trzymać kierownicę. No cóż…
Po rozjeździe przebieram się i muszę się zakwaterować w nowych miejscu. Dobrze, że trener kadry mnie odwiózł i odstawił do pokoju, bo niestety nie jestem w stanie chodzić. Kuśtykam to mało powiedziane. Stłukłam nerw kulszowy i ból promieniuje mi do nóg, więc nie jestem w stanie chodzić. Robię to z wielkim bólem, ale żeby nikt nie widział w jak bardzo złym stanie jestem. Idę gryząc usta z bólu.
Lekkie podłamanie, bo nadaję się jedynie na rehabilitację, a nie na wyścig! Ogarniam się w pokoju, jem przeciwbólowe i próbuję przetrwać jakoś ten dzień do końca. Wieczorem mąż bierze mnie na stół i robi cuda. Rozluźnia uderzony mięsień, wcześniej długo przykładam worki z lodem, klei tape’ami na noc, jeszcze jedna tabletka i jakoś śpię.
Walczymy!
Rano pomimo bólu, chodzę!!! Nie promieniuje już przy chodzeniu, jestem w stanie iść! Odpoczywam ten dzień, rozciągam się, nadrabiam zaległości na komputerze i w piątek nadszedł czas, aby sprawdzić jak mój stan wygląda podczas jazdy na rowerze. Nie ukrywam, że ten zjazd nadal jest w mojej głowie, teraz jawi się tam strach, do tego ok 10 innych zjazdów po kamieniach. Tak, ten wyścig to będzie dla mnie wyzwanie. Nie tylko ze względu na upadek i ból z jakim będę się zmagać podczas wysiłku, ale ze względu na to, że strach przed tą trasą jest większy niż powinien, a pewność siebie uleciała zupełnie. Niestety po upadkach często traci się ten flow i nawet proste zjazdy można kaleczyć i nie radzić sobie z niczym. Tak to bywa. Ale rękawicę trzeba podjąć. Walczymy! Boże, dopomóż tylko abym cała dojechała do mety, bo tęsknota za moim Synkiem jest już nie do zniesienia.
Przed treningiem oglądam zjazd, uczę się ponownie linii zjazdu. Przebieram się i pełna obaw przejeżdżam całą rundę. Nie jest źle, boli ale nie promieniuje. Zjazd również już mnie nie przeraża.
W dniu wyścigu stres jak zwykle ogromny. Strzał i jedziemy! Na początku czeka nas 2 minutowy podjazd wąskim asfaltem, aby później wjechać w długi singiel w dół. Próbuję jechać mocno i przechodzić…Jednak nie daję rady. Czuję ból w nodze, jadę miękko, nie jestem w stanie osiągnąć swojego rytmu wyścigowego. Na zjazdach nie ma flow, choć bezpiecznie wszystko przejeżdżam, na podjazdach jadę miękko i wolno, cały czas boli lewa noga w miejscu, gdzie zaczyna się ten uderzony nerw. Pomimo tego jadę, ile mogę i walczę do końca.
Przyjeżdżam na 26 miejscu. Pomimo zawodu, że nie mogłam pojechać na tyle na ile mnie stać, cieszę się, że to już koniec i wracam cała do domu. Pora odpocząć.
Kasia Solus-Miśkowicz
About the Author: Trek
Nasza misja: tworzymy tylko produkty, które kochamy, oferujemy wyśmienitą obsługę oraz gościnność i zmieniamy świat na lepszy namawiając ludzi na przesiadkę na rower.